Dzieci pierdoły. Hodujemy zombie, które nie wiedzą kim są i dokąd zmierzają
Żyją w tyranii
optymizmu, przekonane, że mogą wszystko, że mają równe szanse, że wystarczy
chcieć, by mieć. A nie potrafią poradzić sobie nawet z komarem, a co dopiero z
krytyką czy wzięciem odpowiedzialności za innych.
"Witam, czy wasze
dzieci były na obozie harcerskim? Wszystko OK, tylko przerażają mnie te namioty
w środku lasu. A co w sytuacji, jak jest burza?” – pyta Beata na internetowym
forum pod hasłem „Obóz harcerski”. „Namioty namiotami. Moje dziecko zraziło się
w zeszłym roku brakiem higieny. Syf, brud, kąpiele sporadyczne, wróciła
totalnie brudna” – odpowiada jej Zofia. Tę bezradność rodziców i dzieci
potęgują obecne przepisy. Rok temu sanepid chciał zamknąć obóz harcerski koło
Ustki, bo nie było tam elektryczności. Dwa lata temu w Bieszczadach kazano
organizatorom obozu survivalowego pociągnąć rurami wodę z ujęcia oddalonego o
trzy kilometry. W sumie trudno się więc dziwić, że w styczniu tego roku
wychowawca zimowiska koło Karpacza zorganizował zamiast ogniska „świecznisko” w
świetlicy, bo na zewnątrz było minus 10 stopni i dzieciaki poskarżyły się
rodzicom, że nie chcą marznąć, a ci zagrozili opiekunowi interwencją w
kuratorium, jeśli nie odwoła „niebezpiecznej zabawy”.
– Jak zaczynałem
przygodę z harcerstwem, wiele lat temu, obozy przygotowywaliśmy od zera. W las
pierwsi jechali najbardziej sprawni i silni harcerze, cięli siekierkami drzewa,
kopali latryny, myli się w górskim lodowatym strumieniu. Cały obóz budowaliśmy
własnymi rękoma. Nikt się nie zastanawiał, czy jajka na jajecznicę zostały wyparzone
w „wydzielonym, oznakowanym stanowisku wyparzania jaj”. Dzisiaj nie wolno dać
młodemu siekiery, bo jest narzędziem niebezpiecznym, witki nie można uciąć, bo
drewno się kupuje w nadleśnictwie. Zamiast dziury w ziemi są wypożyczane toi
toie, a każdy garnek czy półka w magazynie muszą być sprawdzone przez armie
kontrolerów z sanepidu, gmin i przeróżnych straży. Obozy stawiają profesjonalne
firmy, a dzieciaki przyjeżdżają na gotowe, zamiast plecaków mają walizki na
kółkach, repelenty i kremy do opalania – opowiada były już harcmistrz z
podwarszawskiej miejscowości. Woli pozostać anonimowy, bo dorabia, choć tylko
okazjonalnie i nieharcersko, na letnich obozach dla młodzieży.
– Przyjeżdżają takie
potworki przekonane o swojej wyjątkowości, mądrości i zaradności, a wrzeszczą w
panice, jak zobaczą osę czy komara. Na byle uwagę wychowawcy od razu dzwonią do
mam i tatusiów ze skargą, a ci z pretensjami do nas. Cholera mnie bierze, ale
cóż poradzić, klient nasz pan. No to robię im ognisko w pokoju na ekranach ich
tabletów, bo dym z płonących szczap gryzłby ich w oczy – tłumaczy.
Z łezką w oku czyta dziś w necie wspomnienia ludzi z jego pokolenia, jak w
latach 80. wcinali jagody bez strachu, że chory lis je obsikał. Teraz jest
psychoza, więc na wszelki wypadek dzieci do lasu nie wysyła się w ogóle,
dlatego przerażają je pająki, komary czy osy, a z grzybów znają tylko
pieczarki. Z rozrzewnieniem przypomina sobie, jak ganiał w krótkim rękawku w
deszcz, przeziębił się i babcia dała mu miód ze spirytusem, cytryną i czosnkiem,
i nikt nie oskarżył babci o rozpijanie młodzieży, a on wstał następnego dnia
zdrów jak ryba. Dziś na lekki ból gardła dzieciaki dostają antybiotyki, a po złamaniu palca zwolnienie na
cały rok z WF. Nikt mu nie pomagał odrabiać lekcji, bo musiał się uczyć sam, a
za błędy ortograficzne ojciec go po kilku ostrzeżeniach w końcu sprał, bo
tłumaczenie nieuctwa dysgrafią nie było wtedy tak postępowe jak dziś. Gdy z
kumplami poszli nad jezioro, nie było ratowników, społecznych kampanii
ostrzegających przez skakaniem na główkę i jakoś ani on, ani żaden z jego
znajomych karku nie skręcił. A skakali do wody z wysokiego brzegu aż miło. Gdy
rozbił nos na rowerze, ciężkim, stalowym składaku bez przerzutek i
profilowanych opon, w szkole sińce pod oczyma nie zaalarmowały wychowawców i do
rodziców nie przyjechała z interwencją opieka społeczna w obstawie policji.
Teraz miałby rozmowę z psychologiem, która uświadomiłaby mu, że jest wrażliwym
człowiekiem, z pełnymi prawami i nie wolno nikomu przekraczać jego prywatnej
strefy, więc jeśli rodzice go biją, powinien to zgłosić.
– Gdy dostałem manto od
silniejszego zabijaki z podwórka i wróciłem zapłakany do domu, ojciec
powiedział, żebym się nie mazgaił, bo mężczyzna musi stawiać czoła przemocy.
Siłą. Czasami przegram, czasami wygram, ale takie jest życie. A następnego dnia
pojechaliśmy do klubu sportowego, gdzie zapisał mnie na boks – opowiada.
„Kochamy rodziców za to,
że wtedy jeszcze nie wiedzieli, jak nas należy »dobrze« wychować. To dzięki nim
spędziliśmy dzieciństwo bez ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek,
żłobków, zamkniętych placów zabaw i lekcji baletu” – takie wspomnienia w
internecie młodzi czytają dziś jak bajkę o żelaznym wilku.
Ale dwie lewe ręce mają
nie tylko najmłodsi. W domach gniją całe pokolenia niedorajdów, włącznie z
trzydziestolatkami, przekonanymi, że guzika w koszuli nie da się przyszyć bez
certyfikatu krojczego. I nie jest to pusta konstatacja autora tego tekstu w
myśl przekonania każdego dorosłego, że „za moich czasów młodzież była bardziej
zaradna”, tylko wyniki naukowych analiz. Gdziekolwiek spojrzeć, jest gorzej,
niż było.
Tylko do pierwszego potu
Naukowcy Akademii
Wychowania Fizycznego w Warszawie od wielu lat badają kondycję fizyczną
polskiej młodzieży. Ich wnioski są zatrważające: 30 lat temu dzieciaki były
znacznie bardziej sprawne niż ich rówieśnicy obecnie. Uczniowie szkół
podstawowych z miejsca skakali w dal 129 cm, dzisiaj skoczą najwyżej metr. 600
m przebiegali dawniej średnio w 3 minuty i 5 sekund, teraz wloką się 40 sekund
wolniej. Ale prawdziwy dramat widać w sile – kiedy nie było jeszcze internetu,
uczeń potrafił w zwisie wytrzymać 17 sekund, teraz zaledwie 7. O załamaniu
sportowych wyników mówią też trenerzy – mimo specjalistycznych planów
wysiłkowych, nowoczesnego sprzętu i odzieży, ogólnodostępnych siłowni czy
placów do ćwiczeń osiągnięcia sportowe są – delikatnie mówiąc – mizerne. I to
mimo że sport uprawia dziś dwa razy więcej osób niż 20–30 lat temu. Tyle że to
ćwiczenia tylko do pierwszego potu. Psycholodzy mówią o syndromie nadmiaru
możliwości i wynikającego z tego braku wytrwałości. Młodzi rezygnują z
doskonalenia się w danej dziedzinie, jeśli tylko napotkają pierwszą trudność.
Od razu próbują nowych rzeczy. W konsekwencji mamy mnóstwo nowych dyscyplin,
hobby czy możliwości spędzania wolnego czasu. Wszystko to jednak robią po
łebkach, żeby tylko zaliczyć, żeby się pokazać na słitfoci w portalu
społecznościowym. To powierzchowne próbowanie wszystkiego oznacza, że tak
naprawdę nie potrafią niczego.
– Dziś żyjemy w świecie
panoptykonu, o którym mówił Michel Foucault, więzienia, w którym wszyscy
wszystkich obserwują. Dążymy więc do tego, by się pokazać z jak najlepszej
strony. Cokolwiek zaczynamy robić, robimy już nie tyle dla siebie, co dla
poklasku, dla pokazania innym. Nie biegamy już dla zdrowia, dla kondycji, tylko
żeby pokonywać kolejne dystanse, bić kolejne rekordy, które od razu wrzucamy do
internetu. Podobnie jak jazda na rowerze czy ćwiczenia w siłowni. Jednak ten
imperatyw ciągłego zdobywania sukcesu powoduje, że zawsze jesteśmy przegrani.
Bo jeśli tylko na tym budujemy system własnej wartości, wystarczy drobne
potknięcie, żeby ta cała psychologiczna konstrukcja się zawaliła. I wtedy
stajemy się bezradni – tłumaczy psycholog Małgorzata Osowiecka z SWPS
Uniwersytetu Humanistycznospołecznego w Sopocie.
Podczas zeszłorocznych wykładów w The Royal Institution w Londynie prof.
Danielle George z Uniwersytetu w Manchesterze przedstawiła badania, z których
wynika, że młodzi, ale już dorośli ludzie stali się uzależnieni od gotowych
rozwiązań technologicznych oferowanych przez rynek. W przypadku domowej awarii
nawet nie próbują sami naprawić zepsutego kontaktu czy przerwanego kabla
odkurzacza. Ba, większość z nich uważa, że urządzenia „po prostu działają”, i nie
ma pojęcia, co robić, jak się coś z nimi stanie. Najczęstszymi rozwiązaniami są
wezwanie na pomoc specjalistycznej firmy albo wymiana niedziałającego
urządzenia na nowe. Kto bogatemu zabroni, ale problem polega na tym, że pytani
przez badaczy, czy pomyśleli o naprawie, przylutowaniu zerwanego kabelka, nie
zdawali sobie nawet sprawy, że tak można. Pochłonął ich świat jednorazówek.
Albo supermen, albo nikt
Dla tego jednak, kto
sądzi, że taka życiowa postawa pierdoły to domena osób niezbyt lotnych, kubłem
zimnej wody niech będą słowa prof. Jonathana Droriego, który podczas
konferencji naukowej TED (Technology, Entertainment and Design) w Kalifornii,
organizowanej przez amerykańską organizację non profit Sapling Foundation,
opowiedział o eksperymencie przeprowadzonym kilka lat temu w Instytucie
Technologicznym w Massachusetts (MIT), uważanym za jedną z najbardziej
prestiżowych uczelni na świecie. Naukowcy odwiedzili świeżo upieczonych
inżynierów z MIT i zapytali, czy można zapalić żarówkę za pomocą baterii i
drutu. – Zapytaliśmy: umiecie to zrobić? Powiedzieli, że to niemożliwe. I nie
wyśmiewam tu Amerykanów. Tak samo jest w Imperial College w Londynie –
opowiadał rozbawionym słuchaczom prof. Drori.
Lecz to śmiech przez łzy, bo to przecież ci młodzi ludzie niebawem przejmą,
a nawet już przejmują stery rządów, gospodarek, bo to oni zaczynają decydować o
kierunkach rozwoju świata. Tymczasem dochowaliśmy się, i nadal
tak wychowujemy, rzeszy wydmuszek nasączonych wiedzą, z której nie potrafią
skorzystać, o skorupkach tak słabych, że pękają od pierwszego niepowodzenia, ba
– od niepochlebnej opinii czy krytyki. Inżynierowie z MIT z pewnością doskonale
poradzą sobie z odczytaniem schematów silników rakietowych, ale mają problemy z
wyzwaniami codziennego życia.
Już ponad 10 lat temu
historyk literatury, eseista, profesor Uniwersytetu Gdańskiego Stefan Chwin
alarmował, że błędem współczesnego modelu wychowawczego jest tyrania optymizmu,
tyrania udawania, że wszystko będzie OK – tylko się starajcie i uczcie pilnie.
Że wystarczy wiara, iż wszyscy mogą wszystko, że wystarczy chcieć, by móc.
Jednak takie głosy rozsądku przegrały z przekonaniem, iż wszyscy są równi i
mają takie same szanse, a szczęśliwy człowiek to człowiek sukcesu. –
Zastąpiliśmy zasady i wartości hiperliberalizmem, który zaprowadził nas na
manowce – wskazuje prof. Joanna Moczydłowska z Politechniki Białostockiej.
Przede wszystkim równość
to fikcja. Są ludzie bardziej i mniej zdolni, inteligentni i gamonie. – Ludzie
są po prostu różni. Jedni mają temperament flegmatyczny, inni choleryczny. To
są cechy wrodzone, niezależne od oddziaływania rodziny, szkoły czy pracodawcy.
To właśnie geny decydują, dlaczego tak rozbieżne potrafią być ścieżki kariery
rodzeństwa, które wychowywane było w jednym domu, w tych samych warunkach,
które miało taki sam start i potencjalne możliwości środowiskowe – tłumaczy
prof. Moczydłowska.
Zdolnej, inteligentnej
młodzieży nie przybędzie dlatego, że udało się wmówić młodym ludziom, że mogą
sięgnąć po nieosiągalne. 20 lat temu do szkół z maturą szło najwyżej 30 proc.
uczniów po podstawówce. Dziś wskaźnik ten sięgnął prawie 90 proc. Na rynku
pojawiła się więc armia z dyplomami, niestety zbyt często bez zdolności,
umiejętności i pasji. – Wielu ludziom robimy tym krzywdę. Tej nadprodukcji
magistrów rynek nie przyjmuje, rodzi się za to frustracja z niespełnienia
oczekiwań, którymi ładuje się ich od najmłodszych lat. Jeśli kibol, który się
spełnia, ćwicząc z ciężarkami, pozostanie w dorosłym życiu na swoim poziomie i
w swoim otoczeniu, będzie żył w zgodzie z samym sobą, to z punktu widzenia
psychologii jest dla wszystkich korzystne. Jeśli ulegnie ułudzie i pójdzie na
studia, którym intelektualnie nie jest w stanie sprostać, będzie to groźne dla
jego psychiki i otoczenia, na którym może wyładować swoją późniejszą frustrację
– zauważa ekspertka.
Społeczeństwo
zachłysnęło się – jak to nazywają specjaliści – amerykanizacją oczekiwań, że
każdy może wszystko, i napakowaniem energią do nieustannego odkrywania w sobie
supermena. Sęk w tym, że imperatyw wzlatywania ponad poziomy nie ma poduszki
bezpieczeństwa. W dzisiejszym świecie jest tylko jeden cel: osiągnięcie
sukcesu, ale nie ma porażki. Jest tylko pochwała, ale nie ma krytyki. Jest
tylko rozwiązywanie problemów, ale nie ma problemów.
Dzieciom zakłada się
kaski, gdy jadą rowerem czy na nartach. Dodatkowo nakolanniki, nałokietniki i
ochraniacze na dłonie – gdy zakładają rolki. Przy jeździe konnej modne stały
się żółwiki, czyli ochraniacze na kręgosłup. Wszystko dla ich bezpieczeństwa.
Zapomina się jednak przy tym o najważniejszym – o zrozumieniu przez dziecko
konsekwencji swojego zachowania. Jeśli postąpi nierozważnie, powinno zaboleć,
bo ból ostrzega i uczy. Jeśli postąpi głupio, powinno zaboleć mocno i boleć
długo, bo ból to najlepszy nauczyciel. Ale nie zaboli w ogóle, bo są środki
ochronne. A jeśli Jaś się nie nauczy, że prędkość na rowerze plus nieuwaga są
groźne i mogą wywołać ból, Jan nie zrozumie, że szybkość auta plus nieuwaga
oznacza już śmierć.
– Mnożenie zakazów i
nakazów sprawia, że młodzi ludzie nie potrafią sami sobie wyznaczać granic. Nie
rozumieją konsekwencji swoich czynów, nie mają kontroli nad swoim zachowaniem i
postępują bezrefleksyjnie. Dlatego nawet najbardziej agresywne reklamy
społeczne przedstawiające skutki zażywania dopalaczy nie będą skuteczne, bo
zadziała tu mechanizm obronny – nie damy sobie rady z taką hardkorową
informacją, więc musimy ją odrzucić. I młodzi niemający własnych fatalnych doświadczeń
taki przekaz odrzucają – zaznacza psycholog Małgorzata Osowiecka.
– I do tego ta
nieustająca nadopiekuńczość. Ostatnie badania wskazują, że już 43 proc. Polaków
mieszka razem z rodzicami, a w wielu przypadkach powodem nie są wcale problemy
finansowe. Tak czują się bezpieczniej, wolą pozostać pod rodzicielskim
parasolem. Gdy byli mali, rodzice mówili: nie biegaj, bo się wywrócisz i
stłuczesz kolano, do szkoły nosili za nich ciężkie tornistry, a teraz mówią:
nie pracuj, masz jeszcze czas, my ci pomożemy. Takie ograniczanie
samodzielności u dorosłego człowieka to dramat, bo on nie potrafi wziąć
odpowiedzialności za siebie i innych. Rezygnuje z podejmowania wyzwań w imię
trwania w sferze komfortu – przestrzega prof. Joanna Moczydłowska.
Być to być widzianym
Szklany klosz, pod którym chowamy nasze dzieci, nie wystawiając ich na
trudy życia i ryzyko porażki, powoduje, że zatracają umiejętności krytycznego
postrzegania rzeczywistości. W USA według sondażu przeprowadzonego przez Columbia University aż
85 proc. rodziców wierzy, że trzeba wmawiać dzieciom, iż są inteligentne, i
chwalić je na każdym kroku. Tymczasem – jak przekonuje psycholog Carol Dweck –
to błąd wychowawczy. Przez 10 lat badała osiągnięcia uczniów kilkunastu szkół w
Nowym Jorku. Z jej eksperymentów i analiz wynika, że dzieci, które po udanym
rozwiązaniu testu były chwalone za mądrość i zdolności, szybciej osiadały na
laurach i unikały kolejnych wyzwań, niż te, u których doceniano wysiłek i ciężką
pracę w osiągnięcia sukcesu. Te „mądre z natury” bały się porażki przy
trudniejszych zadaniach, bo podważałaby one ich wysoką samoocenę. Nie chciały
się przekonać, że jednak nie są tak inteligentne, jak uważa otoczenie. A jak
już podejmowały ryzyko i skończyło się to niepowodzeniem, rezygnowały z
dalszych prób, by nie pogłębiać poczucia przegranej. Te zaś, których sukces był
skomentowany jako efekt ciężkiej pracy, dużo chętniej sięgały po bardziej
skomplikowane zadania, a niepowodzenie tylko motywowało je do dalszej pracy.
Amerykański psycholog społeczny, prof. Roy F. Baumeister z Uniwersytetu
Stanowego Florydy, mówi wprost, że bezstresowe wychowanie prowadzi do spadku
motywacji. Porównując zachowanie uczniów USA z rówieśnikami z Japonii i Chin,
gdzie rodzice i nauczyciele stosują
kary cielesne za złą naukę, doszedł do wniosku, że to właśnie stres i strach
zwiększają szansę na osiągnięcie celów. Zaś sztuczne wzmacnianie u dzieci
poczucia własnej wartości i puste pochwały powodują, że gdy dorastają, nie
radzą sobie nawet z niewielkimi porażkami. Utożsamiają je z własnymi
słabościami – przecież wszyscy są ponoć równi i każdego stać na wszystko –
czują się oszukani i odreagowują niepowodzenia agresją.
Przez ostatnie lata –
kontynuuje prof. Baumeister – tysiące naukowych prac rozwodziły się w samych
superlatywach nad pozytywnymi skutkami wychowywania bez stresu, budowania w
młodych poczucia własnej wartości i wysokiej samooceny, traktowanych jako
lekarstwo na całe zło dojrzewania. Ograniczono, wręcz zlikwidowano krytykę,
stawiając na piedestale pochwałę. Agresję dorastającej młodzieży odczytywano
zaś jako próbę gwałtownego uzupełniania niskiej samooceny. Tymczasem dzisiaj
okazuje się, że jest odwrotnie. Przez te lata wyhodowaliśmy „praise junkie”,
uzależnionych od pochwał, którzy w zderzeniu z rzeczywistością nie umieją sobie
z tym poradzić i reagują agresją z powodu zbyt wysokiego mniemania o sobie. –
Ta konkluzja to największe rozczarowanie nauki w mojej karierze – przyznaje
profesor Baumeister.
Przeżywamy kryzys
wartości – zaznacza prof. Joanna Moczydłowska. – Kiedyś oddzielało się „być” od
„mieć”, jakość życia od jego poziomu. 20 lat rozpasania konsumpcjonizmu
sprawiło, że dzisiaj zrównaliśmy te pojęcia. Nie tylko „być” utożsamia się z
„mieć”, ale „być” oznacza być widzianym. Stąd tak gwałtowny wzrost popularności
wszelkich talent show, stąd powiedzenie, że jak cię nie ma na Facebooku, to nie
istniejesz. Stąd miarą wartości człowieka stały się internetowe lajki, a wzorem
sukcesu życiowego kariera celebryty – wylicza psycholog.
Młodzi napompowani
fantazjami, że są mądrzy, zdolni, wyjątkowi, karmią swoje ego pochwałami – ze
strony rodziny, nauczycieli i głównie świata wirtualnego – oraz zarozumialstwem,
uznając to za siłę, a skromność za słabość. Potem lądują na kasie w
supermarkecie i trudno im to zaakceptować. Ale nawet ci, którzy mają szczęście
i trafiają do lepszych z pozoru prac, zderzają się z trudnymi do pokonania
różnicami pokoleniowymi. – Różnice między pokoleniami zawsze istniały, ale
teraz to jest przepaść. To są już wrogie plemiona. Gdy młody człowiek trafia do
firmy, jej szef ma co najmniej 40 lat. A z reguły więcej. I pojawia się
trudność nawet na poziomie podstawowej komunikacji. Oni używają innego języka,
te same słowa mają dla nich inne znaczenie. A co dopiero mówić o różnicach w
aspiracjach, mentalności, postawach życiowych, kulturze – wskazuje psycholog z
Politechniki Białostockiej.
Tsunami bezradności
Niespełnione nadzieje i wzajemne nierozumienie w tak powszechnym rozmiarze
czynią społeczeństwo słabym. Zamiast leczyć
przyczyny, ludzie wybierają antydepresanty, zakładając kolejne kaski ochronne
mające uchronić przed skutkami. Efekt? 40 proc. wrocławskich studentów
przyznaje się do lęków i zaburzeń nastroju, co 20. cierpi na głęboką depresję,
która wymaga leczenia – alarmują naukowcy z Katedry Psychiatrii Akademii
Medycznej we Wrocławiu. Z raportu „Epidemiologia zaburzeń psychiatrycznych i
dostępność psychiatrycznej opieki zdrowotnej” z 2012 r. wynika, że 2,5 mln
Polaków ma zaburzenia lękowe, milion – depresje i manie, kolejny bierze
narkotyki, a ponad 3 mln to alkoholicy. Nastąpił lawinowy wzrost przypadków lekomanii
i uzależnień od psychotropów. Wśród ofiar największy odsetek to właśnie młodzi.
– Wzrost postaw
roszczeniowych idzie w parze z wyuczoną bezradnością. Jedni biorą pastylki,
inni ukrywają ją za drogim ciuchem, autem czy gadżetem. Lęk i bezsilność przykrywają
tysiącami znajomych na portalach społecznościowych i kolekcjonowaniem lajków
dla każdego swojego działania. Jeszcze inni korzystają z usług coachingu, gdzie
płacą za odkrywanie ich własnego ja. To patologia – podsumowuje prof.
Moczydłowska.
Obok kryzysu wartości
psycholog wskazuje również na kryzys tożsamości. Poprawność polityczna
obowiązująca w przestrzeni publicznej przeniknęła w sfery prywatne. Rozmyły się
tradycyjne role społeczne obu płci, obowiązuje uniseksualność. – Jak dziś
wygląda wychowanie mężczyzny? Bardzo często chłopca wychowuje samotna matka
wspierana przez babcię lub nianię, a wychowawca w szkole to też najczęściej
kobieta. Chłopak rozwija się w kobiecej sferze, gdzie dba się o paznokcie i
ciało. On przejmuje te wzorce. Pomyliliśmy rozwój z absurdem, odeszliśmy od
praw natury, gdzie każda płeć ma swoje uwarunkowane biologicznie i kulturowo
miejsce. Doszło do tego, że w Szwecji na chłopcach wymusza się zabawę lalkami,
by ich rozwój nie był zdefiniowany płcią. To sztuczne, a walka z naturą zawsze
kończy się źle. Efekty już zresztą widać. Chłopcy zaczynają się gubić, nie
rozumieją swoich predyspozycji, nie znają potencjału. To niestety promieniuje
wyżej – na uczelniach pojawił się przedmiot: alternatywna rodzina. Skoro nie
umiemy zdefiniować tak podstawowego bytu jak rodzina, nie dziwmy się, że młodzi
nie wiedzą, kim są i dokąd zmierzają – zauważa prof. Joanna Moczydłowska.
Dodaje, że gdy swoich
studentów poprosiła o podanie trzech cech, które są mocnymi i słabymi stronami
ich osobowości, w większości nie potrafili tego zrobić. – A jak nie wiesz,
dokąd idziesz, to nie wiesz, gdzie dojdziesz – konkluduje.
Autor: